Wybory to więcej niż rozstrzygnięcie partyjnej walki o władzę
Niedługo wybory. Będziemy wybierać. Ale co? Ktoś pomyśli, że źle sformułowałem pytanie. Właściwe brzmi: kogo? Wybory ostatnio rzeczywiście sprowadzono do kwestii wyboru władzy: komu uwierzymy, w czyje ręce złożymy nasze sprawy, komu oddamy swój głos? Wielu ludzi uważa, że aby go nie zmarnować – trzeba go najdosłowniej oddać, najlepiej władzy, która uwolni nas od potrzeby myślenia o państwie. Jednak o jakim państwie? Chyba nie o Rzeczypospolitej, bo istotą republikańskiej koncepcji państwa jest aktywność opinii publicznej, zainteresowanie przyszłością kraju, wiara w to, że można na nią wpływać, patriotyzm polityczny.
W republikańskiej koncepcji państwa wybory to coś znacznie więcej niż rozstrzygnięcie partyjnej walki o władzę, to wybór polityki państwa, poparcie spraw dla Polski najważniejszych, wybór polityków ze względu na sprawy, a nie akt wiary – że sprawy pójdą dobrze, jeśli właściwa partia przejmie władzę. Niestety, za rzadko wierzymy, że to możliwe. Choć z drugiej strony – nic dziwnego. Święty Tomasz już prawie osiem wieków temu pisał, że narody, które długo żyły pod władzą tyranii – wolność sprowadzają do zmiany władzy, a tyranię łatwo zamieniają na oligarchię. Oligarchie jednak z zasady istnieją dla siebie, żyją swoimi sprawami – jak nasi posłowie w Brukseli, którzy nie potrafili przerwać swoich partyjnych sporów nawet wtedy, gdy patrzyła na nich cała Europa. Oligarchie z reguły obiecują porządek i spokój – i nawet w tym kłamią.
Pamiętam pierwszą kampanię wyborczą, którą oglądałem na Zachodzie, przed 23 laty we Francji. W dużej tancbudzie na przedmieściu Paryża odbywał się wiec zwolenników Jacques’a Chiraca, przemawiali byli ministrowie spraw wewnętrznych i edukacji z jego rządu. Pierwszy z nich ostro zaatakował socjalistów, z dumą przypominając, że „za rządów centroprawicy przestępczość rosła wolniej”. Niestety, właśnie przed takim wyborem stają dziś najczęściej narody w państwach liberalnych: między szybkim a wolnym wzrostem przestępczości, między gwałtownym a równomiernym spadkiem ludności, między obrażaniem przez polityków papieża a dystansowaniem się od papieża, między prawodawstwem homoseksualnym a promocją homoseksualizmu, jak na współrządzonym przez naszą radykalną centroprawicę Ursynowie. Taki wybór nie jest żadnym wyborem – nawet jeśli naiwni pseudorealiści nazwą go jedynym realnym.
Cech realizmu nabierałby dopiero wtedy, gdyby choć jedną spośród oligarchicznych sił zmuszał do rzeczywistej, partnerskiej współpracy z tymi, którzy chcą rzeczywistego przełamania dekadencji społecznej, którzy stają po stronie cywilizacji chrześcijańskiej, stawiają władzy wymagania i nie tylko mówią, ale wskazują środki, jak działać. I działają konsekwentnie – tak długo, aż nie nastąpią rzeczywiste zmiany. Bo słowa są ważne – w nich zawierają się zobowiązania, do których może potem odwoływać się opinia publiczna. Od słów jednak ważniejsze są czyny. Ale od czynów jeszcze ważniejsze są ich konsekwencje – bo działać należy tak długo, póki działania nie przyniosą rzeczywistych zmian. Bez tego wszelka działalność polityczna może pozostać jedynie atrakcyjnym lub irytującym przedstawieniem.
O tym, że można dziś budować silne, oparte na ładzie moralnym i zasadach chrześcijańskich, państwo, przekonały ostatnio Europę Węgry. Premier Orban nie zrezygnował z przekonań dla władzy i nie ograniczył się do walki o jej konsolidację. Dał swej ojczyźnie konstytucję, która buduje Węgry na potrójnym dziedzictwie – korony Świętego Stefana, wojny o niepodległość w latach 1848–1849 i antykomunistycznego powstania narodowego w roku 1956. Konstytucję, która jednoznacznie potępia zbrodnie komunizmu i staje po stronie cywilizacji życia i praw rodziny. Wsparł to polityką odpowiedzialności. Postkomunistycznej nomenklaturze, odpowiedzialnej za zrujnowanie budżetu państwa i okłamywanie społeczeństwa o jego stanie, nie zmniejszył odpraw. Po prostu je zebrał, lege artis, nie naruszając reguł demokratycznego państwa prawa. Nałożył na nie 98-procentowy podatek.
Brukselska awantura, w czasie której polscy posłowie do Parlamentu Europejskiego wykorzystali inaugurację polskiej prezydencji do rozliczania rządów Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego, raz jeszcze pokazała, jak bardzo polskiej polityce potrzebny jest mocny biegun polskiej racji stanu. Biegun, który odciągnie dominujące partie od sięgania po poparcie radykalnej SLD-owskiej lewicy, żeby się „skuteczniej” nawzajem zwalczać. Biegun, który sprawi, że debata publiczna będzie grawitować wokół polskiej racji stanu – bo polityka jest dla państwa, a nie państwo dla polityki. Biegun, który odwróci rzekomą nieuchronność dekadencji. Dziś partie polityczne muszą określać się wobec poprawności politycznej – pora, by zaczęły się określać wobec zasad cywilizacji chrześcijańskiej. Wobec propozycji, które naprawdę jej służą. Węgry powiedziały opinii chrześcijańskiej w Europie „yes, we can”. My też możemy.
źródło: artykuł Gościa Niedzielnego z numeru 28/2011