Nie po to mamy opozycję, żeby przez cztery lata prowadziła kampanię wyborczą.
Rzeczywistość widzimy tak, jak pokazują nam ją media. Patrząc na nie, można odnieść wrażenie, że prawdziwym zwycięzcą wyborów jest Ruch Palikota. Niewątpliwie ruch ten zrealizował swój pierwszy cel wszedł do parlamentarnej polityki, mobilizując wrogi wobec Kościoła, często po prostu antykatolicki elektorat. Ale sukces partii to jeszcze nie zwycięstwo w wyborach powszechnych. 40 mandatów to sporo, ale nawet 67 (czyli tyle, ile Ruch Palikota i SLD mają razem) to niewiele więcej, niż mieli zmarginalizowani komuniści po zwycięstwie prawicy w pierwszych wolnych wyborach do Sejmu. Obecne wybory wygrał rząd, co zdarzyło się po raz pierwszy w ciągu 20 lat niepodległości. Tak wygląda prawdziwy wynik wyborów – niezależnie od tego, czy nas to cieszy, czy martwi. To liberalny rząd jutro będzie decydował, czy radykalna lewica w ogóle, a Ruch Palikota w szczególności będą miały wpływ na państwo, czy też państwo będzie chronione przed ich wpływem. Na razie mogliśmy zobaczyć, jak pierwsza kampania ekstremistów podekscytowanych wynikiem wyborów – atak na krzyż w Sejmie – ujawniła brak poparcia opinii publicznej, potwierdzając zgodę narodową na obecność znaków chrześcijaństwa w życiu społecznym.
W każdym parlamencie możliwe są różne większości. W poprzedniej kadencji Sejmu większość PO–PSL utrzymała się w zasadzie przez cztery lata, ale nawet w tym czasie mieliśmy moment, gdy ujawniła się większość inna, szersza, większość (co do rozmiarów) konstytucyjna, potrzebna do wstępnej ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Ta większość oparta była na porozumieniu PO i PiS, gdyż bez zgody głównej partii opozycyjnej ratyfikacja „Lizbony” była po prostu niemożliwa. Powstała, bo przywódca opozycji stanął po stronie rządu oraz traktatu, który wcześniej sam, kierując rządem, zaakceptował. W Sejmie wybranym w RP w 2005 r. mieliśmy w zasadzie dwie większości: najpierw większość PiS–Samoobrona–LPR, która powołała rządy Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, a potem zupełnie inną: PiS–PO–SLD, która rozwiązała Sejm. Większość w izbie, którą wybraliśmy w październiku, jest sprawą otwartą.
Stanisław Cat-Mackiewicz swą książkę o polityce polskiej w latach wojny i wygnania zatytułował „Lata nadziei”. Naszymi latami nadziei był okres 2003–2005, gdy z miesiąca na miesiąc było coraz bardziej pewne, że opozycja przejmie władzę, a sama opozycja – mimo oczywistych różnic – zgadzała się co do kilku podstawowych zasad polityki państwa. Mimo że do 2005 r. rządziła lewica – opozycja potrafiła nie tylko uruchomić śledztwo parlamentarne w sprawie afery Rywina, ale również realnie wywierać wpływ na kształt polskiej polityki europejskiej. To wtedy – mimo rządów lewicy – Sejm zdecydował, że „polskie prawodawstwo w zakresie moralnego ładu życia społecznego, godności rodziny, małżeństwa i wychowania oraz ochrony życia nie podlega żadnym ograniczeniom w drodze regulacji międzynarodowych” i sprzeciwił się obniżeniu pozycji Polski w Unii Europejskiej, co zakładała konstytucja dla Europy.
Rząd nie mógł ignorować stanowiska opinii publicznej i opozycji, która potrafiła wyrażać w konkretnych sprawach poglądy większości Polaków. Skuteczność wymaga nie tylko populizmu i sprytu. Wymaga konsekwencji i kompetencji, poczucia racji stanu i dobrej woli. Również dziś poważna opozycja korzystająca z poparcia prawicowych wyborców powinna pracować tak, aby jak najczęściej dochodziła do głosu większość parlamentarna, szanująca zasady chrześcijańskie, prawa rodziny, polskie cele w Europie. Taka opozycja musi umieć krytykować, ale również – apelować do sumień i wspólnych wartości poszczególnych posłów większości parlamentarnej (takich jak na przykład Jacek Żalek, wiceprzewodniczący sejmowego Zespołu Ochrony Życia, wybrany, mimo że próbowano pozbawić go możliwości kandydowania do parlamentu). Aby robić to skutecznie, opozycja powinna odwoływać się do osobistej odpowiedzialności posłów, a nie uprawomocniać system „jedności przekazów”, w którym „polityka” sprowadza się do ataków na politycznych oponentów. Opozycja musi pokazywać błędy i zaniechania rządu, ale również musi umieć formułować oczekiwania pod jego adresem i wywierać presję na ich realizację. Musi na życie publiczne patrzeć nie tylko przez pryzmat walki partyjnej, ale przede wszystkim – spraw ważnych dla Polski. I musi umieć do nich przekonywać opinię publiczną. To wszystko możliwe jest przy każdej konkretnej sprawie. Ale w kryzysach trzeba umieć wykorzystać szansę na współpracę z bliższymi sobie środowiskami po stronie większości i nie rezygnować z możliwości zmiany rządu, nawet gdyby lepszy rząd był trudniejszym przeciwnikiem w czasie wyborów.
Nie po to mamy opozycję, żeby przez cztery lata prowadziła kampanię wyborczą. Opozycja ma takie same obowiązki wobec kraju, choć od społeczeństwa dostała znacznie mniej władzy. Dla Polski i Europy idą burzliwe lata. Polski nie stać na czekanie przez cztery lata na to, że „może będzie Budapeszt”. Żeby przyszedł zdecydowany zwrot w polskiej polityce, nie wystarczą marzenia o „dniu zwycięstwa” – już dziś opozycja powinna pracować tak jak dziesięć lat temu, w czasie naszych lat nadziei, jako opozycja, która każdego dnia walczy o dobrą politykę państwa. Wtedy nowy rok 2005 będzie znowu możliwy.
źródło: artykuł Gościa Niedzielnego z numeru 44/2011