Mimo zamieszania ratyfikacyjnego – wokół samego traktatu lizbońskiego trwa dziwna zgoda: traktat wynegocjował rząd PiS, podpisał rząd PO, a chwali SLD. Debatę dominują kwestie zastępcze: jak ratyfikować, a nie czy ratyfikacja jest w ogóle potrzebna? Opinii publicznej wmawia się, że przedmiotem Traktatu jest istnienie Unii i udział w niej Polski.
Dezinformacji towarzyszy agresywna pogarda; premier Tusk poglądy przeciwników Traktatu określił jako „antyeuropejskie”. Zapomniał, że takie „antyeuropejskie” poglądy ma 22 % posłów do Parlamentu Europejskiego. Ale co gorsza, premier z Europy moralnie wykluczył miliony swoich rodaków.
Traktat lizboński to niewiele zmieniona wersja Konstytucji dla Europy. Formalnie odrzuciły ją Francja i Holandia, ale wiele innych państw z ulgą pożegnało koncepcje federacji europejskiej wchłaniającej prawa państw narodowych.
Po odrzuceniu Konstytucji ani Francja, ani Holandia nie zmniejszyły swojej roli w Europie. Podobnie jak Dania, gdy odrzucała Traktat z Maastricht, czy Irlandia, gdy w referendum odrzuciła Traktat Nicejski. Również Polska podniosła swe znaczenie w Europie, gdy wspólnie z Hiszpanią, jeszcze w negocjacjach, zakwestionowała pierwszą wersję traktatu konstytucyjnego. Potem korzystał z tego premier Marcinkiewicz przy negocjowaniu udanego „yes-budżetu” Unii na LP 2007-13.
Natomiast traktat lizboński znacznie obniża pozycję Polski. W traktacie nicejskim Polska ma w zasadzie równy głos jak pięć głównych państw Unii: Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Włochy, Hiszpania. Tylko my w tym gronie reprezentujemy Europę środkową, kraje uwolnione spod dominacji sowieckiej. Taka równowaga dawała elementarne gwarancje solidarności. Marcinkiewiczowski „yes-budżet” był tego owocem.
Traktat lizboński to zmienia. Nasza pozycja ma spaść o połowę w stosunku do Niemiec i o jedną trzecią wobec Francji czy Włoch. Jeśli wejdzie w życie – decydować za wszystkie kraje będzie mogło piętnaście państw starej Unii (taki jest praktyczny sens zasady podwójnej większości). Polskę, Czechy czy Słowację będzie można traktować tak, jakby nas w ogóle w Unii nie było. To utrudni politykę solidarnego wyrównania różnic materialnych między Zachodem i Środkiem Europy, jak również ułatwi dominację Niemiec.
Niemcy mają powody, by ten traktat popierać. Dlaczego ma popierać go Polska? Tylko dlatego, że PiS musi bez przerwy dąć w fanfary „sukcesu”, a Donald Tusk chciałby zostać prymusem Europy? Tymczasem w Europie trwają już negocjacje na temat obsadzenia kluczowych stanowisk w Unii (przewodniczącego Rady, przewodniczącego Komisji, wysokiego przedstawiciela ds. zagraniczno-obronnych). A nas w tych rozmowach nie ma.
Polska domagała się również szacunku Unii dla wartości chrześcijańskich. Rząd Kaczyńskiego odstąpił od tego postulatu. W czerwcu ub.r., przed ostatnią rundą negocjacji, prezes PiS kazał swym posłom w Sejmie głosować przeciw potwierdzeniu w traktacie „wagi chrześcijaństwa dla jedności i tożsamości Europy”. Mimo, że wcześniej PiS głosił, że „usunięcie chrześcijaństwa z projektu tzw. Konstytucji dla Europy jest uznawaniem historycznego fałszu i pociąga za sobą negatywne konsekwencje w dziedzinie interpretowania praw osoby ludzkiej, praw rodziny i podstawowych wartości społecznego ładu” (cyt. z programu „Europa Solidarnych Narodów”).
I rzeczywiście, odrzucając chrześcijaństwo, traktat pomija również prawa rodziny wśród wartości podstawowych Unii. Zamiast tego (w tekście podstawowym, nie tylko w Karcie Praw – jak twierdzi Prezydent) głosi pełnoprawność wszelkich orientacji seksualnych. Ta pełnoprawność – to w praktyce zanegowanie znaczenia etyki chrześcijańskiej w życiu Europy. Wykluczenie z władz Unii polityków o jednoznacznie katolickich poglądach (jak Rocco Buttiglione), odbieranie (za „homofobię”) praw adpocyjnych rodzinom chrześcijańskim, a przyznawanie ich parom homseksualnym, a nawet represje wobec ludzi krytykujących to prawodawstwo (jak wyrok na pastora Ake Greena w Szwecji). Do tej ostatniej sprawy podobny jest atak na prezydenta Kaczyńskiego homoseksualistów, którzy najpierw ostentacyjnie, przed milionami ludzi, parodiują małżeństwo, ale gdy się to komentuje – przypominają sobie o własnej prywatności. Prezydent Rzeczypospolitej ma prawo do naszej solidarności, ale nic nie usprawiedliwia jego milczenia o wartościach chrześcijańskich i prawach rodziny na czerwcowym szczycie brukselskim.
Dziś obrońcy Traktatu przymierzają go do kolejnych wersji konstytucji europejskiej. Zapominają o wcześniejszym stanowisku Polski w tej debacie, wyrażanym przez Tuska, Kaczyńskiego, Pawlaka, Rokitę. Tak jakby nasze postulaty były tylko wyborczą propagandą, a nie realnym określeniem polskiej racji stanu. Nasza polityka ma ograniczyć się do korekt propozycji przysyłanych z Brukseli. To kapitulacja nie tylko naszych interesów, ale i naszej roli w Europie, do której predystynuje nas pozycja szóstego kraju w Unii i pierwszego w Europie środkowej. A do podjęcia szczególnej, chrześcijańskiej odpowiedzialności za Europę wyraźnie zachęcał Polskę papież Benedykt XVI.
Błędem był pośpiech ratyfikacyjny, wyznaczony przez Tuskową taktykę prymusa Europy. Chwalenie traktatu, który odrzucił nasze postulaty jest nie do pogodzenia nie tylko z godnością narodową, ale elementarnymi zasadami realizmu politycznego. Nawet eurofataliści powinni czekać na wyjaśnienie stanowiska m.in. Irlandii i Czech. Potraktowanie jako niebyłych polskich postulatów (obrona Nicei i wartości chrześcijańskich) utrwali w Europie przekonanie, że deklaracje polskich władz to propaganda wyborcza na użytek wewnętrzny, której w planie międzynarodowym w ogóle nie warto brać pod uwagę.
A taki jest sens słów Jarosława Kaczyńskiego o potrzebie uspokojenia elektoratu zaniepokojonego traktatem. Dosłownie oznacza to osładzanie Polakom zgody na obniżenie pozycji naszego kraju. Czy jest szukaniem pretekstu do wycofania się z błędnej polityki, szukaniem sposobu na powrót do idei „silnej Polski w Europie” i „Europy solidarnych narodów” – pokaże najbliższy czas. I czy PiS naprawdę odrzuci traktat, czy zafunduje nam tylko koleje wyborcze przedstawienie.
Marek Jurek
Źródło, Dziennik Polska z dnia 26 marca 2008 r.