Uznanie prawa do życia za „kwestię światopoglądową” to nie jest dobra zmiana.
Profesor Andrzej Zoll na czele Trybunału Konstytucyjnego doprowadził w Orzeczeniu z 28 maja 1997 roku do uznania, że ochrona życia od poczęcia stanowi wymóg demokratycznego państwa prawa, chodzi bowiem o pierwsze z praw człowieka. Kierując się tą zasadą oraz przekonaniem, że do tej pory tamto Orzeczenie nie zostało w pełni zrealizowane – profesor (działając tym razem na czele Komisji Kodyfikacyjnej przy Ministerstwie Sprawiedliwości) zaproponował jeszcze dwa lata temu uporządkowanie i rozszerzenie przepisów chroniących życie nienarodzonych. Rząd Tuska odrzucił sugestie Komisji, liberalne media gwałtownie je zaatakowały, ówczesna opozycja sugestii tych, niestety, nie podjęła.
Jarosław Kaczyński, przywódca obecnej większości, odnosząc się do zgłoszonego teraz społecznego projektu ustawy o ochronie życia, oświadczył niedawno, że będąc katolikiem, „musi uwzględnić w swoich decyzjach w sprawach moralnych naukę biskupów”, jednak „stanowiska PiS-u w tej sprawie nie ma i nie będzie, [bo jest to] decyzja każdego posła i każdej posłanki. Każdy musi we własnym sumieniu to rozważyć”. Przejście od klarownej „doktryny Zolla” (piszę w cudzysłowie, bo to skrótowe sformułowanie oznacza po prostu ustrojowe rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego), wskazującej na prawo do urodzenia jako pierwsze z praw człowieka, którego PAŃSTWO MA OBOWIĄZEK CHRONIĆ, do doktryny Kaczyńskiego, sprowadzającej ochronę życia do wyznaniowego wymogu biskupów, który to wymóg, owszem, subiektywnie obowiązuje katolików, ale na państwo nie nakłada żadnych obowiązków (bo jego realizacja albo nie to uprawniona „decyzja każdego posła i każdej posłanki”) – nie stanowi dobrej zmiany. Zmiana, żeby była dobra – musi być nabudowana na tym, co już zostało osiągnięte, w przeciwnym wypadku nie będzie miała ani trwałości, ani realnych konsekwencji.
Sprawa nie ma charakteru teoretycznego, chodzi o rzecz znacznie bardziej praktyczną niż zestawienie dwóch podejść do problemu. Po pierwsze – Orzeczenie 97 przywróciło uchyloną przez postkomunistów ochronę życia i uratowało tysiące istnień ludzkich. Stanowi mocny fundament porządku ustrojowego i (pamiętając o przywołanym wyżej stanowisku Komisji Kodyfikacyjnej) wciąż zachowuje swoją dynamikę. Nie można o nim milczeć, a przypomnienie go bardzo urealniłoby debatę na temat Trybunału Konstytucyjnego, jasno pokazując, jak bardzo obłudne są deklamacje obozu liberalno-lewicowego na temat rządów prawa. W Polsce tymczasem nie musimy zaczynać debaty na temat prawa do życia od początku. Polskie prawo mówi (w ustawie o rzeczniku praw dziecka) że „dzieckiem jest każda istota ludzka od poczęcia”, (w ustawie o planowaniu rodziny) że „prawo do życia podlega ochronie, w tym również w fazie prenatalnej”, (we wspomnianym już Orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego) że „życie w demokratycznym państwie prawa musi pozostawać pod ochroną konstytucyjną w każdym stadium jego rozwoju”. To tylko kilka przykładów pokazujących, że nie chodzi o jedną ustawę (którą można odwołać), ale o nadrzędną normę prawną, powtarzającą się w wielu przepisach prawa, potwierdzającą jasno intencję Rzeczypospolitej. Do tego dorobku nawiązywała Komisja Kodyfikacyjna, wskazując, że należy uporządkować przepisy (poprzez ich ujednoznacznienie i usunięcie niespójności) w kierunku już wskazanym przez polskie prawodawstwo.
Te nadrzędne zasady polskiego prawa były od początku traktowane umownie, jako „kompromis światopoglądowy” dla zamknięcia problemu. W okresie rządów Tusk–Kopacz wielokrotnie widzieliśmy, jak władza uznawała, że przepisy dotyczące ochrony życia najlepiej wyjaśniają ich przeciwnicy. Dziś działania podważające znaczenie prawa chroniącego życie widać jeszcze mocniej. Hasła w rodzaju „mój brzuch – moja sprawa” tylko pozornie odnoszą się do rozszerzenia, w istocie dotyczą ochrony życia jako takiej. Sprowadzanie w tym kontekście prawa do życia do „sprawy światopoglądowej” utrwala to fatalne podejście, podważa wagę obowiązującego prawa, i to niezależnie od tego, czy prawo to będzie poprawione, czy nie.
W tej sprawie nie potrzeba „partyjnych dyscyplin”, bo nie trzeba wprowadzać „dyscypliny” tam, gdzie chodzi o przestrzeganie zasad ogólnych. Chodzi przede wszystkim o poważne zaangażowanie w debatę, o przypominanie prawnej i moralnej obowiązywalności prawa do życia. Oponenci cywilizacji życia nie traktują swego stanowiska jako „światopoglądowego” i nie milczą. Posłanki Nowoczesnej wydały apel o zaniechanie prac nad rozszerzeniem ochrony życia i nagrały na ten temat spot telewizyjny. Apel Chrześcijańskiego Kongresu Społecznego o podobne zaangażowanie posłanek większości pozostaje bez reakcji i bez odpowiedzi. Takie są praktyczne następstwa wyprowadzania prawa do życia poza obszar konkretnej odpowiedzialności politycznej. I nie są to efekty jedyne, bo wprawdzie politycy nawet jeśli uchylają się od odpowiedzialności, zawsze zachowują zmysł wyborczy i unikają podważania zasad, do których się odwołują. Ale wysyłane przez nich sygnały rezonują inaczej. Czego nie mówią liderzy, mówią sympatyzujący z nimi dziennikarze i internetowi komentatorzy, dla których prawo do życia to w ogóle temat, który najlepiej odłożyć na święty nigdy, a może kiedyś i tak zostanie uregulowany. Bo jak nie na tym – to na pewno na tamtym świecie.
Źródło: Gość Niedzielny GN 17/2016