Stanęliśmy na krawędzi „coraz powszechniejszego ulegania permisywnej logice”.
Od początku do końca popierałem i popieram projekt „Stop aborcji”. To wspaniała akcja społeczna, której organizatorom byliśmy winni solidarność i jesteśmy winni wdzięczność. Szczegóły proponowanej ustawy należało dopracować w sejmowej Komisji Sprawiedliwości, a nie niszczyć projekt i zamykać wszelką dyskusję. Piszę o tym, bo popierałem i dyskutowałem. I nie było tu żadnej sprzeczności.
Byłem i jestem zwolennikiem pozostawienia bez zmian utrwalonej w naszym prawie zasady (bo z praktyką jest o wiele gorzej) karania abortera, bez angażowania karnej odpowiedzialności matki. Ta zasada ma po pierwsze społeczną aprobatę, po drugie – nawet tę aprobowaną społecznie zasadę trudno ciągle wyegzekwować od urzędów Rzeczypospolitej. Po co więc ją zmieniać? Czy łatwiej egzekwować stosowanie prawa prostszego i aprobowanego społecznie, czy trudniejszego i kontestowanego? Oczywiście, jest kwestia prawnej odpowiedzialności. Jednak bardzo wiele kobiet materialnie współodpowiedzialnych za śmierć swego dziecka to faktycznie ofiary aborcyjnej subkultury, po prostu całego kompleksu aborcjonistycznych struktur zła. A że nie wszystkie? Oczywiście, cóż może tłumaczyć kobietę, która zmienia „partnerów”, a ewentualnie poczęte dziecko z góry skazuje na śmierć? Tak, przypadki są różne, ale nawet w bardzo drastycznych sytuacjach prawo – ze względu na „wyższe dobro” – zna kategorię abolicji zła, którego się już nie naprawi, szczególnie gdy ma to służyć uruchomieniu sprawiedliwości skutecznie chroniącej ludzi. Dawałem w ciągu ostatnich miesięcy – osobiście i wspólnie ze współpracownikami – wyraz temu przekonaniu wielokrotnie. Mówiliśmy i mówiłem o tym w deklaracji Chrześcijańskiego Kongresu Społecznego „Czas na narodową koalicję sumień” z końca czerwca tego roku, w uchwale Rady Politycznej Prawicy Rzeczypospolitej „Czas odpowiedzialności” z początku czerwca i w moim wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” („Bardzo nieświęty spokój”) już z połowy (!) kwietnia. I oczywiście w rozmowach z redaktorami ustawy, którą popierałem i popieram na zasadzie zwykłej, ludzkiej, chrześcijańskiej i polskiej odpowiedzialności.
Mam w tej sprawie bardzo jasne stanowisko, ale wszystko to nie zmienia faktu, że kwestia karania lub niekarania karygodnego skądinąd czynu to wybór „prudencjonalny”, realistyczny, po prostu polityczny (we właściwym sensie tego słowa) – a nie doktrynalny. To wybór, który każdy ma prawo podjąć zgodnie z zasadą „in dubiis libertas”. Oczywiście, prawo to zakłada uczciwy wewnętrzny namysł, który wymaga używania moralnego słuchu, więc rozważenia cudzych argumentów. Jednak na pewno dowodem moralnej głuchoty (albo zawziętej politycznej pasji) jest dyskwalifikowanie tych, którzy w tej kwestii dokonują po namyśle wyboru odmiennego. W tej kwestii, jeśli mamy wyrobiony pogląd, mamy obowiązek się przekonywać, a nie się – moralnie czy politycznie – dyskwalifikować.
„In dubiis libertas, in doctrina unitas”. Przede wszystkim jednak jakiekolwiek opinie na temat zakresu karalności nie uprawniają do występowania przeciw prawu do życia. Takie nastawienie (i bynajmniej nie przypadkowo) przypomina mentalność tych, którzy uważają, że trzeba tolerować korupcję, bo walka z nią daje za dużo kompetencji policji. Powszechna ochrona życia to imperatyw kategoryczny! „Osobisty, absolutny sprzeciw” wobec prenatalnego dzieciobójstwa w wypadku każdego polityka powinien być „jasny i znany wszystkim”. Jedynie sytuacja nieudanych prób jego ochrony (gdy znajdujemy się w realnej mniejszości, a nie gdy cyniczni liderzy demontują realną większość) – uprawnia do zgłaszania propozycji częściowych. I wtedy należy je zgłaszać. Ale nic nigdy nie uprawnia do głosowania przeciw ochronie życia, do zaniechania działań, do uznawania, że tak, jak jest, będzie lepiej, bo pewne kategorie dzieci lepiej pozostawić bez ochrony. Realnym skutkiem takiego pseudopragmatyzmu będzie jedynie „zgorszenie”, które „przyczyni się do osłabienia niezbędnego sprzeciwu wobec zamachów na życie” i „doprowadzi niepostrzeżenie do coraz powszechniejszego ulegania permisywnej logice” (por. „Evanglium vitae”, 73–74). Przeciwko życiu po prostu głosować nie wolno. To właśnie jest kwestia dyscypliny moralnej, która obowiązuje każdego, wszystkie autorytety społeczne i wszystkich przywódców politycznych. To nie jest kwestia otwartych wyborów politycznych, to nie są kwestie wątpliwe („dubia”). To po prostu kwestia zwykłego obowiązku. A jeśli ten jasny obowiązek przestanie w świadomości społecznej funkcjonować – „niepostrzeżenie” otworzy się przed nami otchłań „coraz powszechniejszego ulegania permisywnej logice”. Każdy uczciwy realista powinien być tego świadomy. •
Źródło: Gość Niedzielny GN 45/2016