Tekst Piotra Boronia z krakowskiej Prawicy Rzeczypospolitej, byłego członka KRRiT.
Trwają prace nad ustawą o ograniczeniach udziału w rynku medialnym przez jeden podmiot (grupę kapitałową). Projektu oczekują urzędnicy, eksperci i podmioty zainteresowane walką o pieniądze z mediów. Tak zwany tort medialny to wielka fortuna i źródło stałego, pewnego dochodu. Poza tym jest to walka o tak zwany rząd dusz, co w ostatecznym rozrachunku znaczy jeszcze więcej niż wszystkie pieniądze. Przeciętny obywatel nie jest w stanie orientować się dobrze w meandrach przepisów, ale każdy, kto grywał w „Monopoly” lub „Eurobusiness”, czuje istotę problemu.
Pomiędzy wolnością rynku a pluralizmem
Naturalnym celem każdego przedsiębiorcy jest poszerzanie swojego obszaru działalności, zdobywanie rynków i zwycięstwo nad konkurencją. I nie powinniśmy się temu dziwić! O ile jednak z jego punktu widzenia dążenie do monopolu jest odruchem naturalnym, o tyle państwo powinno zapewnić swoim obywatelom dostęp do różnych treści, aby mogli dokonywać wyboru swoim pilotem. Bo choć oczywiście pochwalamy wolną konkurencję, która ma wyłonić najlepszych, to równocześnie wszyscy się zgadzamy, że zapewnienie pluralizmu jest jeszcze ważniejsze. Pozornie jest to konflikt w obrębie prawicowego myślenia, ale ostatecznie właśnie dla ratowania wolnego rynku nie można dopuścić do zmonopolizowania go przez jeden podmiot. Wolny rynek to ogromna wartość cywilizacyjna, ale nie dlatego, że zostawi się w zamkniętej wolierze kilka kogutów, z których pozostanie tylko jeden żywy, aby rządzić kurnikiem, ale wolny rynek to komfort dla konsumentów, że właściciele różnych mediów będą stale konkurować o jak najlepszą jakość treści, a odbiorcom pozostanie wolny wybór.
Polskie specyfiki i zaszłości
Snując rozważania o wolnym rynku, nie sposób zapomnieć o jego początkach w III Rzeczypospolitej. I tu prywatyzacja „po okrągłostołowemu” pozostawia wiele do życzenia. Powiedzmy sobie wyraźnie: uprzywilejowaną pozycję na naszym rynku w początkach popeerelowskiej prywatyzacji otrzymały nieliczne grupy kapitałowe. W sporcie nazwalibyśmy to „forami”, gdy któremuś z biegaczy daje się wcześniej wystartować. Jeśli chodzi o telewizję, to były TVN i Polsat, jeśli zaś idzie o radio – to RMF. Na rynku prasy pozycję dominującą zdobyła „Gazeta Wyborcza”. Tak zwany wolny rynek był w tzw. okresie transformacji wbrew pozorom stale skrupulatnie monitorowany, a „inicjatywy nieprzewidywalne” były skutecznie zwalczane. Nad „wolnym rynkiem” prasy kontrolę sprawował dystrybutor RSW Prasa-Książka-Ruch, który był faktycznym monopolistą. Nie możemy zatem zgodzić się z poglądami lansowanymi przez obrońców obecnego stanu rzeczy, że wolny rynek istniał, a ewentualne regulacje mają doprowadzić do jego kontroli. Nie! Regulacje są konieczne właśnie po to, aby umożliwić wszystkim dostęp na ring, aby konkurencja mogła zaistnieć.
A to może zdziwić „Europejczyków”
Mogliśmy się już dawno przyzwyczaić do stereotypowej argumentacji, że nasz ksenofobiczny zaścianek znowu odstaje od standardów światowych, ale jednak dość często zauważamy, że ten i ów sąsiad daje się nabierać na takie manipulacje. Jakże zdziwieni wracają nasi rodacy z USA, bo przed wyjazdem ktoś im powiedział, że tam króluje ateizm… Jakże przerazić może naiwnych wiadomość, że Niemcy mają dziewiątą co do potęgi armię świata, a oni wierzyli, że tam mieszkają tylko tęczowi i zieloni… Jakże zdziwić musiało spotkanie z agresywnymi muzułmanami tych, którzy wierzyli, że krucjaty były aktem europejskiej ekspansji na Wschód…
Otóż z całą mocą trzeba stwierdzić, że państwowe regulacje mające przeciwdziałać monopolizacji rynku są rzeczą najzwyklejszą i dawną na całym świecie. Co więcej, konkretne ustawy we Francji, w Niemczech, na Węgrzech czy gdziekolwiek nie wynikają z ogólnej idei demonopolizacji, ale są efektem bardzo przemyślanej polityki, mającej na celu niedopuszczenie do endemicznych zjawisk, uznanych za niepożądane w konkretnym państwie. We Francji ta sama osoba nie może zarządzać więcej niż siedmioma kanałami, a jeżeli stacja telewizyjna ma co najmniej 8 proc. oglądalności w skali państwa, to udział jednego współwłaściciela nie może przekraczać 49 proc. Taki podmiot ma automatycznie ograniczenie do 33 proc. udziału w mediach regionalnych. Udział zagranicznych współwłaścicieli jakichkolwiek stacji nie może tam przekraczać 20 proc. Dodatkowo istnieją we Francji kwoty filmowe, według których określono minimalną ilość emisji filmów francuskich i maksymalną amerykańskich. W Niemczech maksymalnym limitem na rynku oglądalności jest 30 proc. widowni.
W Rosji postawiono 20-procentową barierę dla własności zagranicznej w mediach, co skłoniło kilka najpoważniejszych firm amerykańskich do całkowitego wycofania się z Rosji (np. CNN). W USA tzw. ustawa medialna Shermana z 1890 roku penalizowała samą dążność do monopolu.
Dekoncentracja mediów jest wreszcie konkretnym zaleceniem Unii Europejskiej, które Polska – jako państwo członkowskie – ma wykonać.
Diabeł tkwi w szczegółach
Chcąc przeciwdziałać zagrożeniom, można popełnić błędy lub – co gorsza – wpaść w pułapki reformatorów, którzy chcą przy okazji leczenia chorego organizmu przemycić rozwiązania niekorzystne dla społeczeństwa. Dwa zagrożenia jawią się jako największe. Pierwsze z nich to zbytnia dominacja instytucji państwowych. Jeszcze tkwi w nas homo sovieticus, ale już uwalniamy się z PRL-owskich okowów. Zaczynamy wierzyć w wolną konkurencję, a już pojawiają się ludzie, którzy by chcieli dojść do panowania na rynku nie poprzez ciężką pracę merytoryczną, ale objęcie państwowych posad dzięki podpięciu się pod wpływowe partie. Myślą sobie: po co mam zdobywać oglądalność jako podmiot prywatny, skoro mogę iść drogą kariery administracyjnej, zarządzając państwowym molochem medialnym. I oni będą próbowali środkami administracyjnymi zapewnić tak zwanym mediom publicznym (w rzeczywistości państwowym, a to znaczy podlegającym rządowi) jak największy udział w tak zwanym eterze. To grozi powrotem zjawisk z lat 40., gdy umacniano władzę ludową bitwą o handel i nacjonalizacjami. Etatyzm to wróg wolnego rynku!
Drugi problem to nadążanie za postępem technicznym. Nie wyobrażamy sobie, aby mogła dobrze funkcjonować na rynku gazeta, która nie ma wersji elektronicznej, a w praktyce wrzutek filmowych na stronę, bo bez nich traci atrakcyjność. Do tego potrzebna jest interaktywność czytelników/internautów. W szerszej skali oznacza to zacieranie się odrębności pomiędzy formami nadawania treści. Regulacje rynku trzeba zatem tworzyć, mając na uwadze nie tylko zjawiska, które występują od niedawna, ale nawet przewidując upowszechnienie użytkowania nowinek technicznych, które dziś wydają się w Polsce dopiero eksperymentowane.
To nie takie proste
Jak daleka jest droga od chciejstwa do zapisów ustawowych, przekonuje nas deliberowanie nad abonamentem radiowo-telewizyjnym. Wszyscy wiedzą, o co chodzi! Prawie wszyscy zgadzają się, że nie wolno wystawiać mediów publicznych do walki na oglądalność, czyli o wpływy z reklam, bo słusznie powiedział prezes Robert Kwiatkowski, iż „tyle misji, ile abonamentu”. Medioznawcy akcentują też, że finansowanie mediów publicznych nie może się odbywać z budżetu rządowego, bo premier będzie miał prezesa TVP w kieszeni… Ale – szczególnie w obliczu tworzenia ustawy precyzującej stosunki własnościowe w mediach – trzeba ostrzec, że nie może być ona robiona pod interesy TVP i Polskiego Radia, bo przestaną się starać o jakość programów. Wygrają konkurencję nie poprzez wartość kontentu, ale środkami administarcyjnymi, co jest niedopuszczalne!
Ustawa medialna dotycząca repolonizacji i dekoncentracji mediów jest konieczna i pilna. Z całą pewnością można powiedzieć, że przez osiem lat opozycji i dwóch lat administrowania Polską PiS nie wypracowało jej koncepcji poza ogólnymi ideami. Narzędzia do jej zaprojektowania są w rękach trzech poważnych instytucji: Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Chociaż niektórzy parlamentarzyści mają doświadczenie z zakresu mediów, to jednak od Sejmu, Senatu czy nawet Narodowej Rady Mediów spodziewamy się raczej tylko głosu w dyskusji… Może sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu ogłosi inicjatywy, ale to by raczej świadczyło o różnicach w obozie władzy i zmuszało do interwencji Nowogrodzkiej, co już raz z Jackiem Kurskim pozostawiło niesmak.
Tymczasem termin przedstawienia konkretnych rozwiązań jest przesuwany o tygodnie, miesiące i lata… Polacy wciąż oczekują nie jakichkolwiek pogłosek i zapowiedzi, ale realnej zmiany na rynku medialnym. A dokładniej, o naszym losie zdecyduje świadomość społeczna problemów medialnych, bo nie bez znaczenia jest, czy ktoś nas urządzi, czy urządzimy się sami, jak zechcemy.