Świat liberalny nie chce pamiętać zła komunizmu.
Sto lat temu Lenin przejął władzę w Rosji. Ta tragiczna rocznica nie stała się okazją do poważniejszego namysłu nad skutkami rewolucji bolszewickiej dla świata. Mimo bezmiaru zbrodni komunizmu, mimo milionów ofiar – zagłodzonych chłopów, wymordowanych przywódców realnego, a często tylko potencjalnego oporu, więźniów obozów koncentracyjnych i ofiar deportacji – pamięć powraca rzadko. Jakby już samo wspominanie komunizmu było niestosownym wyrazem niepotrzebnej złości. Gdy młody kapitan Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, późniejszy marszałek Sejmu RP Wiesław Chrzanowski był przesłuchiwany na UB, torturujący go funkcjonariusz wysyczał: „My was zniszczymy nie tylko fizycznie, zniszczymy was moralnie”. I tak potem obracano w „popiół” ów „diament” miłości do Ojczyzny, niezgody na przemoc, obrony własnych rodzin – tysięcy młodych ludzi, którzy Bogu i bliźnim złożyli w ofierze nie tylko własne życie, ale często i pamięć, niszczoną po śmierci przez oprawców z frontu propagandy.
Wielkie organizacje międzynarodowe nie domagają się ani osądzenia komunistycznych przestępców, ani potępienia tej ideologii, ani zadośćuczynienia dla doświadczonych nim narodów. Nikomu właściwie nie przeszkadza sprawowany ciągle w Moskwie publiczny kult Lenina, twórcy najdłużej istniejącego systemu terroru i obozów koncentracyjnych, nikt nie pyta o wychwalanie zbrodniarzy takich jak Dzierżyński. A jeśli ktoś przywołuje czekistowską przeszłość Putina, to jako ciekawostkę, nie jako moralne kuriozum.
W rządzie Gerharda Schrödera, zresztą serdecznego kompana Władimira Putina, ministrem (!) spraw wewnętrznych był Otto Schily, który zasłynął w latach 70. jako adwokat przywódców Frakcji Czerwonej Armii (RAF). Terroryzm tej organizacji uzasadniał wtedy amerykańskimi „zbrodniami wojennymi” popełnionymi w walce z komunizmem. Dziś Niemcy szykują się do powołania nowej koalicji, tym razem zielono-chadeckiej. Taka koalicja powstała już w regionalnym rządzie Badenii-Wirtembergii. Na jego czele od sześciu lat stoi Winfried Kretschmann, weteran Komunistycznego Związku Niemiec Zachodnich, który w burzliwych latach 70. odwoływał się wprost do zaniedbanego przez ZSSR dziedzictwa Józefa Stalina.
Przeszłość tych polityków nie ma podobno „żadnego związku” z ich dzisiejszą działalnością. W zasadzie jest fikcją, tak jak sam komunizm. Było, minęło, rozpadło się jak łagrowe baraki. Bo sam komunizm – dla współczesnej lewicowo-liberalnej kultury – jest tylko konstruktem pojęciowym. Czytelnicy Bułhakowa doskonale pamiętają zachwyt diabła nad społeczeństwem, w którym nikt nie wierzy w jego istnienie. Podobnie z komunizmem: działa najskuteczniej, gdy ludzie myślą, że go już nie ma. To dlatego swoją partię w Polsce Stalin nazwał skromnie „robotniczą”. Komunizm ma być tylko nazwą, która nic nie znaczy, która spina w jedną klamrę zjawiska bez wzajemnego związku. Cóż bowiem – pytają przeciwnicy antykomunizmu – miałoby łączyć poetę z lat 30., marzącego o rewolucji, oprawcę z lochów UB czy nomenklaturowego oportunistę, kierującego państwową fabryką w czasach „małej stabilizacji”? Jednak wszystkich ich właśnie połączył system, na który składała się teoria nienawiści, rewolucyjny gwałt i terror, a potem ustabilizowana władza, przywileje i negacja (często już bardziej wyszydzanej niż nienawidzonej) przeszłości. Moje pokolenie doskonale pamięta tę codzienną dialektykę. To właśnie zbrodnie Stalina były najbardziej zrozumiałą legitymacją władzy poststalinowskich komunistów. Nie można nie doceniać tego – powtarzali – że stalinowski „okres błędów i wypaczeń” się jednak skończył.
Polska przed komunizmem ratowała świat dwa razy. Pierwszy raz, gdy nasi dziadkowie odparli najazd bolszewicki spod wrót Warszawy. Tamta bitwa uniemożliwiła rozlanie rewolucji komunistycznej na całą Europę, połączenie rosyjskiej ojczyzny Kominternu z niemiecką ojczyzną marksizmu. Europa już wtedy mogła przestać istnieć. Będzie wielkim sprawdzianem zdrowia duchowego Zachodu, ale również naszego poczucia uniwersalizmu – jak będą za dwa i pół roku wyglądać obchody 100. rocznicy Cudu nad Wisłą. Czy przyjadą na nie wszyscy przywódcy Zachodu?
Drugi raz ratowaliśmy świat, gdy to od Polski zaczęło się zwycięstwo wolnego świata w zimnej wojnie. Przypomniał to św. Jan Paweł II w „Centesimus annus” (por. art. 23). Pierwsze z tych zwycięstw miało charakter militarny, drugie – polityczny. Dziś musimy podjąć kolejną walkę – o pamięć. W tej wojnie o prawdę będzie – tak jak wcześniej – potrzebna zarówno odwaga, jak i wyobraźnia. I tak samo jak w poprzednich – rozstrzygać się będzie przyszłość, którą zostawimy naszym dzieciom i wnukom.•
Źródło: Gość Niedzielny.