Rocznica Traktów Rzymskich była dobrą okazją, by trawiona wielowymiarowym kryzysem Unia Europejska spojrzała krytycznie na samą siebie. Brytyjczycy odchodzą. Islamistyczni terroryści atakują. Kryzys nielegalnej imigracji trwa, a dane, którymi dysponuje Unia – są zatrważające. W Europie trwa rewolucja przeciw prawu do życia i prawom rodziny, co widać w systematycznie ponawianych stanowiskach Parlamentu Europejskiego czy choćby w świeżo wprowadzonej – z milczącym poparciem Unii – ustawie cenzorskiej we Francji.
Tymczasem Deklaracja Rzymska ogłasza, że zbudowaliśmy Unię na „mocnych wartościach”, że stanowi ona wspólnotę „praw człowieka i praworządności”. Szkoda, że nasz rząd nie potrafił powiedzieć prawdy o tym, co się dziś naprawdę z Europą dzieje. „Warunki” pani premier (o „prędkościach” itp.) przygotowano jako formułę trzymania się głównego nurtu. I doceniła to, już po rzymskim szczycie, „Gazeta Wyborcza”: „nikt nie zaprzątał sobie głowy sporem o wpisanie [chrześcijańskich] »korzeni« do Deklaracji – podczas negocjacji nie proponowała tego nawet Polska”.
Co przyniosła Deklaracja? Zapowiedź „dokończenia budowy unii gospodarczej i walutowej”, której narzędziem będzie „jeszcze mocniejsza jednolita waluta”; kontynuację „efektywnej, odpowiedzialnej i zrównoważonej” polityki imigracyjnej; „tworzenie bardziej konkurencyjnego i zintegrowanego przemysłu obronnego” (więc kosztem naszego przemysłu i związków atlantyckich). W wypadku ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego (po irlandzkim referendum) podstawą do nacisków na Polskę były ustne deklaracje prezydenta Kaczyńskiego. Dziś mają nasz podpis.
Nad szczytem rzymskim zawisł duch Lizbony: trzeciorzędne spory i realna kapitulacja, wojownicze walki personalno-prestiżowe i praktyczny konformizm w rzeczach naprawdę ważnych. A przecież Polska mogła powiedzieć, że Europa nie jest dziś żadną „wspólnotą wartości”, choć pozostaje wspólnotą losu. Jak rodzina, w której nawet poważny kryzys nie może podważyć wspólnych powinności i wzajemnej odpowiedzialności. To powinna być nasza realistyczna formuła jedności. Mieliśmy szansę mówić o konieczności szacunku dla życia chrześcijańskiego naszych narodów, o kryzysie rodziny i demografii, o bezpieczeństwie społecznym (w kontekście imigracji) i energetycznym (w kontekście Nord Stream 2). Mogliśmy – nawet zgadzając się w imię tejże wspólnoty losu! – zachować publicznie swoje stanowisko i zastrzeżenia. Od samej zgody na Deklarację znacznie gorszy jest bowiem zachwyt władz nad jej treścią: „kwintesencją tego, wokół czego Polska chce budować silną Europę”.
Szkoda, że nasze władze bardziej interesują się personaliami pod kątem kolejnych krajowych wyborów niż kształtem Europy bezpiecznym dla niepodległej Polski. A czy nie lepiej – skoro już tak jest – po prostu to przemilczeć? Nie, bo ostoją dobra wspólnego Rzeczypospolitej nie są zmieniające się władze, ale stałe wymagania polskiej opinii publicznej. Mamy obowiązek narodowy i osobisty zarazem je kształtować. Samo się to nie zrobi.
Idziemy nr 14 (600), 2 kwietnia 2017 r.