Będą tak „jednoczyć Europę”, aż ją zupełnie podzielą.
Nie ustają starania o utworzenie armii europejskiej. Kanclerz Angela Merkel powiedziała o tym otwarcie, potwierdził to Manfred Weber (główny kandydat na przyszłego przewodniczącego Komisji Europejskiej), a urzędnicy Komisji mówią jeszcze więcej. Komisja Europejska wybrana w tym roku ma powołanie wojska europejskiego przygotować, a kolejna – uruchomić je. Ale, jak mówi profesor Julian Lindley-French, „nie ma europejskiej armii bez europejskiego rządu”. Gdy zacznie się ją tworzyć, sama w sobie stanie się argumentem dla zaboru przez władze Unii Europejskiej kolejnych kompetencji państw narodowych. Co więcej, w poszczególnych krajach stanie się argumentem za „niedublowaniem” wydatków obronnych, więc za ich zmniejszeniem i stopniową likwidacją narodowych sił zbrojnych. Na koniec atrybuty państwa będzie miała jedynie Unia, państwom pozostanie tylko nazwa.
Współpracą szanujących się suwerennych państw powinna rządzić prosta, logiczna zasada: tyle wspólnych instytucji i kompetencji, ile wspólnych zasad i interesów. A jak naprawdę dziś to wygląda? Zacznijmy może od historii. Nie mamy wspólnej pamięci. Dla Jeana-Claude’a Junckera, chadeckiego przewodniczącego Komisji Europejskiej, Karol Marks to wielki filozof, a Fidel Castro to bohater. Komisja Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego zaś w projekcie rezolucji rosyjskiej (zawierającym sporą porcję postulatów z zakresu praw człowieka) wzbrania się przed umieszczeniem prostych stwierdzeń faktów, że „przywódcy bolszewiccy w Rosji ciągle otoczeni są kultem publicznym, a obecne władze Rosji wielokrotnie wypowiadały się w sposób gloryfikujący Związek Sowiecki, w tym nawet politykę międzynarodową Stalina”.
W najbardziej praktycznych dziedzinach nie jest lepiej. Komisarz Awramopulos oświadczył, że jeśli w sprawach imigracyjnych „zabraknie wartości i solidarności – nie można mówić o Europie”. Krótko mówiąc: Europa to imigracja, nie ma integracji bez imigracji. Z kim zatem ta integracja? Cały czas trwa nacisk władz Unii Europejskiej na państwa, które nie chcą ratyfikować genderowej konwencji stambulskiej. A jej przeciwnikom przewodniczący Timmermans zarzuca, że „wartościami rodzinnymi chcą usprawiedliwiać przemoc w małżeństwie”. Frans Timmermans nie wyjaśnił, które to z rządów Europy aprobują małżeńską przemoc. Powiedzmy otwarcie, takie insynuacje to – mówiąc urzędowym językiem Unii Europejskiej – czysta „mowa nienawiści”.
Nie darmo Viorica Dăncilă, premier Rumunii, prezydującej obecnie w Unii Europejskiej, skarży się, że w Unii są równi i równiejsi, że „nie jesteśmy traktowani na równi z innymi krajami”. Widać to również na poziomie zwykłych praw budżetowych. To, co należy się innym – wobec państw Europy Środkowej jest traktowane jako łaska. Trzy miesiące temu w Brukseli Guy Verhofstadt zainaugurował europejską kampanię billboardową przeciw rządowi Węgier. Na wielkim plakacie premier Orbán wyciąga ręce nad stosem banknotów, a podpis głosi: „Najpierw wziął nasze pieniądze, teraz chce zniszczyć Europę”. Verhofstadt najwyraźniej budżet Unii uważa za „swoje pieniądze”. A „niszczenie Europy”, które zarzuca Węgrom, polega na tym, że rząd Węgier najlepiej wywiązywał się z obowiązków ochrony europejskich granic przed nielegalną imigracją. Ale dla Verhofstadta obowiązki europejskie nie wynikają z obowiązujących traktatów, tylko z ideologii, która określi kształt przyszłych dokumentów.
Timmermans, Verhofstadt, Awramopulos nie dążą do żadnej „jedności europejskiej”, bo przeciw poszczególnym państwom Europy prowadzą zajadłe kampanie. Tu nie ma miejsca na jakiekolwiek próby porozumienia. Kto nie popiera ich polityki – jest antyeuropejskim nacjonalistą. I będą tak „jednoczyć Europę”, aż ją zupełnie podzielą. O tym, że są do tego gotowi, mówił zresztą sam Donald Tusk. W przemówieniu w Akwizgranie, w czasie podpisywania paktu niemiecko-francuskiego, sugerował, że w największych państwach Europy następuje „utrata wiary w integrację Europy jako całości”, że współpraca francusko-niemiecka może być „alternatywą dla współpracy całej Europy”, że podejmowana jest „zamiast integracji”. Warto więc się zastanowić, skąd naprawdę nadciąga „exit”. Nie brexit czy polexit, ale euroexit polityków, którzy samych siebie uważają za Europę, więc nie potrzebują jej państw i narodów. Ponadto czas wyciągnąć polskie wnioski. Jeśli politycy dziś określający kierunek Unii nie liczą się z Europą Środkową – musi się organizować (dokładnie tak jak oni w traktacie akwizgrańskim). Jeśli podważają fundamenty naszej cywilizacji – musimy Polskę konkretnie chronić i wzmacniać. Począwszy od zawarcia Międzynarodowej Konwencji Praw Rodziny.
Źródło: Gość Niedzielny.