Gdy państwa UE uznawały niepodległość Kosowa, Rosja dostrzegła szansę na zrealizowanie separatystycznych dążeń, m.in. regionów leżących w Gruzji. I uzależnienie ich od siebie.
W listopadzie 2006 r. byłem w Tbilisi na obchodach rocznicy rewolucji róż, czyli obalenia promoskiewskich rządów Szewardnadze i przejęcia władzy przez narodowo i prozachodnio nastawionego prezydenta Micheila Saakaszwilego. Wracając, rozmawiałem z ministrem Andrzejem Krawczykiem, odpowiadającym wówczas w Kancelarii Prezydenta za politykę zagraniczną. Przekonywałem go, że nie możemy popierać separacji Kosowa, bo to będzie woda na młyn Rosji, która tylko czeka na pretekst, by zrobić krok dalej w regionach, których separację popiera: Naddniestrza, Abchazji, Południowej Osetii. Tydzień przed tą rozmową, podczas wizyty prezydenta Albanii w Polsce, Lech Kaczyński zadeklarował mocne poparcie Polski dla utworzenia albańskiego państwa w Kosowie. Otrzeźwienie przyszło wiele miesięcy później, gdy te same przestrogi prezydent usłyszał od naszych przyjaciół na Wschodzie. Wówczas nagle obóz PiS zmienił zdanie i zaczął krytykować pospieszne uznanie Kosowa przez rząd Donalda Tuska. Minister Sikorski też tych argumentów nie chciał słuchać. Powstał precedens, którego konsekwencje teraz zaczynamy oglądać.
Jak doszło do wojny?
Problem separatyzmów w Gruzji pojawił się zaraz po ogłoszeniu jej niepodległości. Dla Rosji był znakomitą okazją do ingerencji, szczególnie gdy do zbuntowanych prowincji wprowadziła swoje wojska. Południowa Osetia (leżąca najbliżej Tbilisi i centrum kraju z trzech separatystycznych prowincji) stała się bazą nieustannych prowokacji zbrojnych, które wzmogły się latem ub. roku. Operacja „przywrócenia porządku konstytucyjnego” na całym terytorium Gruzji i suwerennej gruzińskiej władzy w Cchinwali, podjęta przez prezydenta Saakaszwilego, nie była więc żadnym romantyzmem terytorialnym. Saakaszwili potrafił wcześniej wynegocjować z separatystami w Adżarii zadowalający ich status autonomiczny. To samo proponował Południowej Osetii. Ale Adżaria to region Gruzji na granicy tureckiej, najbardziej oddalony od granic Rosji. Południowa Osetia zaś leży dokładnie między Władykaukazem, gdzie stacjonowała rosyjska 58. armia, a Tbilisi. Dla Rosji obecność w Południowej Osetii była okazją do stałego nacisku na Gruzję. Prezydent Gruzji nie mógł dłużej tolerować ostrzału swojego terytorium, stałego zagrożenia ludności cywilnej, sytuacji, w której nie działa państwo. To nie była kwestia ambicji, ale bezpieczeństwa, wypełniania najbardziej elementarnych funkcji państwa. Był jeszcze drugi aspekt. Gdyby nie wyprzedzająca reakcja Gruzji, Rosja mogła, stosując środki polityczne, ogłosić separację Abchazji i Południowej Osetii. Świat by tego od razu nie uznał, ale po jakimś czasie Unia Europejska domagałaby się od Gruzji uregulowania stosunków z sąsiadem, jeżeli chce uczestniczyć w integracji europejskiej. Opór Saakaszwilego prawdopodobnie zapobiegł takiej właśnie, „bezbolesnej” agresji i rozbiorowi jego państwa.
Co na to Europa?
Rosja – po obaleniu niepodległościowego prezydenta Gruzji Gamsachurdii – uzyskała zgodę promoskiewskiego rządu Szewardnadze na stacjonowanie swoich „sił pokojowych” na terytorium Południowej Osetii. Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – będąca bardziej forum dyskusyjnym niż sprawnym podmiotem politycznym, z silną pozycją Rosji – podjęła się misji mediacyjnej. Tak naprawdę oznaczało to jedynie uznanie prowizorium opartego na przemocy. Unia Europejska stała z boku. Gdy przed dwoma laty powiedziałem w Krakowie Josepowi Borelowi, przewodniczącemu Parlamentu Europejskiego, że Unia musi otworzyć drzwi dla Gruzji, odpowiedział: „Przecież to nie w Europie”. Unia objęła wprawdzie Gruzję programem Europejskiej Polityki Sąsiedztwa, ale nie chciała się angażować w rozwiązywanie jej problemów. Dziś niektórzy mówią, że byłoby inaczej, gdyby obowiązywał już traktat lizboński. To nieprawda. Traktat proponuje wzmocnienie władzy Unii, ale instytucja Wspólnej Polityki Zagranicznej istnieje już dziś. Określają ją artykuły od 11. do 28. obowiązującego Traktatu o UE. Unia już dawno mogła podjąć mediację w konflikcie gruzińsko-rosyjskim. Gruzja przecież nie odmawiała zbuntowanym prowincjom prawa do autonomii. Oczekiwała tylko uznania nad nimi swej suwerenności. Ale Unia pozostawiła Gruzję samą sobie – z jej problemami, mimo prowadzenia przez nią zdecydowanie prozachodniej polityki. Gdy rozpoczęła się agresja rosyjska, minister spraw zagranicznych Francji, przewodniczącej obecnie Unii, potępił „obie strony konfliktu”, które wywołały „straszną, groźną wojnę z powodu mikroskopijnego problemu”. Prezydent Sarkozy w Moskwie uznał prawo Rosji do obrony Rosjan również na terytorium obcych państw. Czyżby „mikroskopijnym problemem” ministra Kouchnera była niepodległość Gruzji?
Reakcja Polski
Gdyby Unia miała dziś ministra spraw zagranicznych, pewnie potępiłby obie strony konfliktu i rozpoczął politykę zapobiegania eskalacji działań przez uspokajanie silniejszego, więc agresora. Na szczęście Europa musi dziś działać razem i państwa narodowe mają ciągle szerokie pole inicjatywy. Również wspólnej, jak ta zrealizowana przez prezydenta Kaczyńskiego, z udziałem przywódców Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy. Agresja mocarstwa na mały, budujący swą niepodległość kraj nie może być – oświadczyli prezydenci Polski, Litwy, Łotwy i Estonii – skwitowana „nic nieznaczącymi oświadczeniami, zrównującymi ofiary ze sprawcami”. Rozgrywa się przyszłość Europy. Unia potrzebuje głębokiej reformy. Europa wygra razem z Gruzją albo razem z Gruzją przegra. Dziś, w godzinie dramatu gruzińskiego, rozstrzyga się, czy mamy wspólne wartości, czy Unia jest gotowa służyć utrwalaniu niepodległości swoich państw i podać rękę tym, którzy mają (również formalne, w ramach Europejskiej Polityki Sąsiedztwa) prawo do naszej solidarności. Czym będziemy – wspólnotą wartości i interesów czy wspólnotą frazesów?
Marek Jurek, historyk, przewodniczący Prawicy Rzeczpospolitej
"Gość Niedzielny", 34/2008 24-08-2008