Tyrania antychrześcijańskiej dyktatury opinii rośnie wraz z naszym milczeniem
Ćwierć wieku temu, w rozmowie z Vittorio Messorim, kard. Joseph Ratzinger powiedział: „Nadszedł czas, by odnaleźć w sobie odwagę bycia nonkonformistą, zdolność do stawiania oporu, odkrywania prawdziwego oblicza niektórych tendencji we współczesnej kulturze”. Zachęta do nonkonformizmu wyraźnie współbrzmiała z wezwaniem Jana Pawła II, byśmy wymagali od siebie nawet wtedy, gdy nikt nam nie stawia wymagań, i wezwaniami Aleksandra Sołżenicyna do „życia bez kłamstwa” oraz „moralnych rewolucji jednostek”, które obalą tyranie i zmienią świat. Nonkonformizm stał się jednym ze stałych motywów orędzia Josepha Ratzingera. I pozostał – w papieskim nauczaniu Benedykta XVI. W encyklice „Spe salvi” Papież, cytując jednego z Ojców Kościoła, przypomniał, że zdolność nonkonformizmu stanowi fundament chrześcijańskiej cywilizacji: „Rodzaj ludzki żyje dzięki nielicznym; gdyby ich nie było, świat przestałby istnieć”. Ratzingerowskie apele o nonkonformizm katolicki to przede wszystkim wielkie orędzie solidarności; bo nie chodzi tu o cel sam w sobie, o moralne wyróżnienie, o utrudnianie sobie życia ani o żaden katolicki separatyzm. Przeciwnie, katolicyzm z zasady dąży do powszechności. Powinność nonkonformizmu wynika z naszej odpowiedzialności za odziedziczoną cywilizację. To negacja Boga, sprawiedliwości i praw ludzi zmuszają nas do reakcji i oporu. A dziś jest to po prostu nakaz realizmu społecznego. Jak bowiem Joseph Ratzinger mówił w „Raporcie o stanie wiary” – „chrześcijanie na nowo są w mniejszości i to jeszcze bardziej, niż byli w schyłku starożytności”.
Dominacja kultury laickiej przybiera różne formy: w jednych krajach widać ją po prostu w pustych kościołach czy seminariach. Ale nawet tam, gdzie kościoły są pełne – przekonania katolickie są w mniejszości. Kilka lat temu abp Józef Michalik napisał w jednym z listów pasterskich, że piątek – dzień cotygodniowego postu, a przede wszystkim przypomnienie Męki Pańskiej – stał się nową wigilią niedzieli, dniem dyskotek i spotkań w pubach. I co więcej – nie wywołuje to żadnych większych protestów w szkołach czy biurach. Ale marginalizację chrześcijaństwa, życie jakby Boga nie było, widać przede wszystkim nie we (względnych w końcu) obyczajach, ale w życiu publicznym, w jego zasadach i prawach odnoszących się wprost do dobra wspólnego i natury ludzkiej. Prawie wszystkie kraje Unii Europejskiej to państwa aborcyjne, a nawet te, które jeszcze częściowo chronią życie – nie mają odwagi domagać się, by prawo do życia najsłabszych zostało uznane i bronione jako niezbywalne prawo człowieka. Gdy przeszło rok temu toczyły się prace nad próbą potwierdzenia tego prawa w polskiej Konstytucji, przeciwnicy zmian straszyli opinię katolicką widmem referendum, które miało ujawnić, że cywilizacja życia nawet w Polsce jest w mniejszości. Skoro lęk przed byciem w mniejszości stał się powszechny nawet tam, gdzie katolicy stanowią większość, trzeba spojrzeć losowi prosto w oczy. Do tego wzywa Papież.
Jan Paweł II przestrzegał zaraz po upadku Związku Sowieckiego, że demokracja bez wartości łatwo przemienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm. Już się zamienia, i to łatwo, o czym jego przyszły następca, kard. Ratzinger, mówił w tym samym czasie: „można już wskazać sfery życia – i to całkiem liczne – w których znów trzeba mieć odwagę, by się przyznać do swej religii. Przede wszystkim rośnie groźba chrześcijaństwa zaadaptowanego, które zostaje z radością podchwycone przez społeczeństwo jako przyjazny człowiekowi sposób bycia chrześcijaninem i przeciwstawione rzekomemu fundamentalizmowi ludzi, którzy nie potrafią mieć tak opływowych kształtów. Narasta groźba dyktatury opinii – kto nie trzyma z innymi, zostaje odizolowany, dlatego nawet zacni ludzie nie śmią się już przyznać do takich nonkonformistów”.
Na tyranię antychrześcijańskiej dyktatury opinii nie jesteśmy jednak skazani. Ona rośnie wraz z naszym milczeniem, ale rozwiewa się wobec odwagi cywilnej chrześcijan. Decyzje demokratyczne, poparte przez większość uprawnionych do głosowania – niemal się nie zdarzają. Dość przypomnieć, że za przyjęciem obecnej Konstytucji (do której oficjalnie nasi biskupi zgłosili poważne zastrzeżenia moralne) głosowało 19,7 proc. uprawnionych do głosowania. A w ostatnich wyborach na rządzącą dziś partię głosowało (przy wyjątkowo wysokiej frekwencji!) 21,9 proc. uprawnionych wyborców. W obu wypadkach „większość” stanowiła około jednej piątej społeczeństwa. To dlatego w społeczeństwie masowym wielkie przedsiębiorstwa polityczne czy handlowe tak zabiegają o poparcie każdego człowieka. Ale taka jest też siła każdego głosu, świadomie wyrażającego swoje stanowisko. Bo „większość” tworzy zaangażowanie; ściśle biorąc – większe zaangażowanie.
Trzeba mieć tylko odwagę iść pod prąd, przeciwstawiając dyktaturze relatywizmu – uniwersalizm katolicki; jako uniwersalizm właśnie. A kardynał Ratzinger przekonywał przed osiemnastu laty, że nie powinno nas przerażać nawet „słowo subkultura”, bo wobec „ducha czasu”, zaprzeczającego chrześcijaństwu, musimy być obcy. Dzisiejsza kultura oczywiście nie zachęca do nonkonformizmu katolickiego. Choć jej mody, które wychwala, pozują na bunt. Ale rzeczywisty nonkonformizm nie jest tylko ciężkim obowiązkiem. Tym, którzy go praktykują, również przynosi korzyść: jest nią prawdziwie ludzkie życie, bo – jak uczy Ojciec Święty w „Spe salvi” – „zdolność akceptacji cierpienia z miłości do dobra, prawdy i sprawiedliwości stanowi o mierze człowieczeństwa”.
"Gość Niedzielny" 5 października 2008 r.