Jeśli Koneczny miał rację, że historyzm, poczucie mijającego czasu, uświadamianie zmian i odmierzanie wagi wydarzeń są miarą cywilizacji, z naszą cywilizacją nie jest najlepiej. News goni news, skoro więc nie potrafimy ani porządkować, ani ocenić mijającego czasu – nie mamy poczucia ani postępu, ani regresu. I jeśli nasze życie zbiorowe toczy się bez określonego celu, trudno się dziwić ogólnej frustracji. Zamiast więc narzekać, spróbujmy podsumować miniony rok.
Dużo się działo wokół Traktatu Lizbońskiego, ale proces jego ratyfikacji stanął w miejscu. Wybory na prezydenta Republiki Czeskiej już w lutym ponownie wygrał Vaclav Klaus, teraz przez najbliższe pół roku będzie „prezydentem Europy”, więc przez parę miesięcy będziemy wolni od nacisków ratyfikacyjnych. Jeszcze w końcówce francuskiej prezydencji Nicolas Sarkozy zdołał nakłonić Irlandię do powtórzenia referendum; za niezbyt wysoką cenę, ale nie za darmo. Irlandia uzyska potwierdzenie rzeczy dla niej ustrojowo najważniejszych – neutralności i ochrony życia. Szkoda, że nasz Sejm już w marcu przyjął ustawę ratyfikacyjną. Opozycja nawet nie spróbowała odłożyć tej decyzji, w tej sprawie nie było ani awantur, ani nawet kontrowersji. Gdyby nie uruchomiono bez potrzeby ekspresu ratyfikacyjnego, gdybyśmy cierpliwie czekali na stanowisko Wielkiej Brytanii, Czech i Irlandii (pisałem o tym rok temu m.in. w „Naszym Dzienniku” i w „Rzeczpospolitej”) – nie byłoby w ostatnich miesiącach zagranicznych nacisków na Polskę. Przeciwnie – moglibyśmy dołączyć własne postulaty do pakietu gwarancji irlandzkich. Na przykład dotyczące potwierdzenia szacunku Unii dla praw rodziny czy bezpieczeństwa energetycznego.
Również w lutym rząd Donalda Tuska z większością państw Unii poparł separację Kosowa od Serbii. Prezydent się zdystansował, choć przez wiele miesięcy prowadził politykę identyczną z obecnym rządem. Stworzono precedens usprawiedliwiający dokonywanie podziałów państw, mimo rosyjskiej okupacji we wschodniej Mołdawii czy w północnej Gruzji. Rosja była gotowa. Separatystyczne prowincje gruzińskie – Abchazja i Osetia Południowa zaczęły demonstrować przygotowania do ostatecznej secesji. Świat przyglądał się bez większego zainteresowania, dopiero wojna umiędzynarodowiła problem. Można jej było zapobiec. Zachód, a konkretnie Unia Europejska, nie powinien pozostawiać Gruzji sam na sam z Rosją, udając, że rosyjskich „sił pokojowych” nie ma w zbuntowanych prowincjach, uchylając się od jakiejkolwiek mediacji w tym konflikcie, pozostawiając tę sprawę niemrawej i pozbawionej siły politycznej OBWE.
W listopadzie w Stanach Zjednoczonych skończyła się era George’a W. Busha. Republikanie przegrali nie tyle z charyzmą Baracka Obamy, ile z kryzysem finansowym. O przyszłości myśleć trzeba; tym bardziej że wraz z prezydenturą Obamy kierunki globalnej polityki amerykańskiej stają się bardzo niepewne.
O przyszłości świata myśli Ojciec Święty. Parę tygodni temu abp Celestiono Migliore, przedstawiciel Stolicy Apostolskiej przy ONZ, wystąpił przeciw nowej deklaracji ONZ o zakazie karalności homoseksualizmu. Nie dlatego, by katolicyzm postulował karanie homoseksualizmu, bo to w ogóle nie jest problem świata katolickiego. Kościół uczy współczucia wobec homoseksualistów, ale nie zamierza ulegać presji, by krok po kroku uznać ten rodzaj rozwiązłości za zachowanie moralnie uprawnione, a jego krytykę za prawnie niedopuszczalną. A taką funkcję pełnią kolejne homoseksualne manifesty i rezolucje poparcia. Kościół wytrwale głosi swą naukę (potwierdzoną w wydanej za pontyfikatu Jana Pawła II deklaracji Kongregacji Nauki Wiary „Omosessualitŕ”, art. 10), że „nie istnieje prawo do homoseksualizmu”. Nawiasem mówiąc, wśród państw, które odmówiły poparcia dla homoseksualnego manifestu, są również Stany Zjednoczone, które obawiały się, że może on stać się podstawą do nacisków politycznych na akceptację subkultury homoseksualnej w wojsku, czego Amerykanie sobie nie życzą. Tak USA zrozumiały wrzuconą w ostatniej chwili do tekstu deklaracji klauzulę „niedyskryminacji”. Nawiasem mówiąc, to płynne przejście od „niekaralności” do „niedyskryminacji” (która w praktyce oznacza uznanie homoseksualizmu za prawo) w pełni potwierdziło realizm stanowiska zajętego od początku przez Rzym Benedykta XVI. Niestety, Polska wraz z innymi państwami Unii Europejskiej deklarację zaakceptowała; co gorsze – nie wywołało to protestów opozycji.
Gdy ONZ zajmuje się promocją homoseksualizmu – w wielu miejscach świata dochodzi do brutalnych prześladowań chrześcijan. W przypadku Indii zostały one przez wielkie media zauważone dopiero po kilku tygodniach (pierwotnie alarmowała w ich sprawie tylko prasa katolicka). Cierpienia chrześcijan znalazły wprawdzie słabe echo na wrześniowym szczycie Unia Europejska – Indie, ale ani na chwilę nie przerwało to gwałtów. Prześladowania dotknęły najbiedniejszych Hindusów, bo nienawiść antychrześcijańską podniecało i to, że Ewangelia przełamuje utrwalone podziały kastowe i struktury dyskryminacji.
W Chinach natomiast prześladowań Kościoła świat niemal nie zauważył. Najpierw przyćmiła je olimpiada, potem sprawa Tybetu. Ostatniego dnia olimpiady aresztowano bp. Jia Zhiguo – 73-letniego ordynariusza Zhengding w prowincji Hebei. Biskupa wywieziono w nieznanym kierunku. Wcześniej bp Jia był jedenastokrotnie aresztowany i spędził łącznie osiemnaście lat w więzieniu. W ostatnim roku zmarł po ośmiu latach więzienia bp Han Din Xiang z Yong Nian. Okoliczności jego śmierci są do tej pory niejasne, tym bardziej że komunistyczne władze kazały go pochować natychmiast po zgonie. I nadal nie wiadomo, co dzieje się z aresztowanymi w ostatnich latach biskupami Su Zhimin z Baoding i Shi Enxiang z Yixian. To tylko kilka najbardziej spektakularnych przykładów codzienności chińskiego katolicyzmu.
Rozpoczął się nowy rok, a wraz z nim półrocze czeskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Rok ten powinien uświadomić kręgom kierowniczym Unii, że Europa jest większa od ich projektów. Jeszcze przed przejęciem kierownictwa w Unii Czesi zapowiedzieli, że będą działać przeciw nadużywaniu pieniędzy publicznych do finansowania nieodpowiedzialności zachodnich banków. Dla nas to okazja, by zapytać, dlaczego nam odmówiono prawa do wsparcia przebudowy polskich stoczni. Czy dlatego, że mogły (tylko przy wsparciu własnego państwa) odzyskać pozycję na międzynarodowych rynkach?
Czeska prezydencja to szansa również dla nas – by choć w paru sprawach Europa przemówiła nowym głosem. Ale żeby przemówiła – najpierw my sami musimy w Europie mówić swoim głosem. Zbyt często strategia „płynięcia w głównym nurcie”, europejski dryf – to droga donikąd.
Tygodnik Katolicki Niedziela 04/2009