Jakie kwestie Pana zdaniem powinny dominować podczas kampanii prezydenckiej?
- Nadchodzące wybory to czas, kiedy możemy ocenić zawarcie traktatu lizbońskiego. Moi kontrkandydaci to politycy, którzy doprowadzili do wejścia tego traktatu w życie. Ja oceniam to działanie jako złe. Wydaje mi się, że w trudniejszych warunkach, przez co rozumiem obniżenie pozycji Polski w Europie, lepiej poradzą sobie ludzie, którzy byli przeciwni temu traktatowi, którzy bronili znaczenia naszego kraju, a nie politycy, którzy ponoszą odpowiedzialność za zawarcie traktatu obniżającego to znaczenie. Następną ważną sprawą będzie euro. W tej chwili żaden rozsądny polityk nie będzie bronił pomysłu rezygnacji z waluty narodowej, ale nie mamy pewności, czy ten pomysł nie wróci za rok, dwa czy trzy lata. Potrzebujemy polityków, którzy będą bronili polskiej waluty jako zasadniczego instrumentu polskiej polityki gospodarczej i konkurencyjności polskiej gospodarki. Moja kampania to kampania spraw, które należy podjąć w kraju, a do których należy naprawa życia publicznego. Konieczna jest reforma polityczna, w tym także obrona praw rodziny, co stanowi fundament państwa. Konieczne są działania na rzecz podniesienia znaczenia Polski i jej wpływu w Europie. To są najważniejsze sprawy, które należy podjąć.
Aktywna prezydentura, której jest Pan zwolennikiem, jest możliwa przy tych kompetencjach, które prezydent posiada w Polsce?
- Prezydent przede wszystkim ma obowiązek reprezentować państwo na zewnątrz, bronić jego zasadniczych interesów, tymczasem w naszej polityce zagranicznej do tej pory, niestety, rządzi wyborczy frazes, który najpierw był antylizboński i brzmiał: "Nicea albo śmierć", a potem był prolizboński i głosił, że traktat to sukces. Potrzebujemy zdecydowanej i odpowiedzialnej polityki. W Polsce politycy odwołują się do poparcia opinii chrześcijańskiej, a w czasie negocjowania reformy Unii Europejskiej nie potrafili zgłosić nawet postulatu wpisania praw rodziny do wartości zasadniczych UE, po to by prawo to było przeciwwagą dla tego, co się teraz dzieje. Prezydent posiada inicjatywę ustawodawczą i kontroluje cały proces ustawodawczy, ponieważ ma prawo veta, ale mając to prawo, może również oddziaływać w taki sposób, aby jego głos był brany pod uwagę. Prezydent deleguje członków do ważnych urzędów władzy państwowej, jak Rada Polityki Pieniężnej czy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, ma także kompetencje oddziaływania na politykę rządu, ponieważ może zwołać radę gabinetową czy skorzystać z orędzia, poprzez które kształtuje opinię publiczną. W sytuacji zwalczania się obozów politycznych czynnikiem stabilności państwa może być właśnie prezydent, i ja o taką prezydenturę walczę.
W sobotę zainaugurował Pan swoją kampanię. Porozumienie z partią Jarosława Kaczyńskiego jeszcze przed wyborami jest możliwe?
- Na pewno jest potrzebne. Jeszcze w listopadzie ubiegłego roku zwróciłem się z propozycją porozumienia między PR a PiS. To są ugrupowania cieszące się różnym poparciem, ale mające też różne środki na swoją działalność. My budujemy swoje poparcie społeczne przede wszystkim siłami społecznymi, PiS jest partią finansowaną przez państwo. Proponowałem dwupartyjne porozumienie i myślenie o przyszłości. Nie doszło do niego przed wyborami prezydenckimi. W tej chwili obie partie uczestniczą w kampanii wyborczej, ale niezależnie od tego w perspektywie wyborów samorządowych czy parlamentarnych powinniśmy myśleć o współpracy. Wywieranie presji w trakcie wyborów prezydenckich byłoby nielojalne wobec ludzi, którzy tę pracę podjęli. Dzisiaj porozumienie mogłoby dotyczyć solidarności w drugiej turze wyborów oraz wyborów samorządowych i parlamentarnych.
Dziękuję za rozmowę.
Źródło: Nasz Dziennik