O trzech powodach startu w wyborach z Markiem Jurkiem rozmawia Jacek Dziedzina.
Marek Jurek kandydat na prezydenta RP, lider Prawicy Rzeczypospolitej, były marszałek Sejmu i członek PiS; wcześniej m.in. współzałożyciel ZChN, później przewodniczący KRRiTV; w 2009 roku odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, żonaty, ma troje dzieci
Jacek Dziedzina: I Pan, i ja doskonale wiemy, że Marek Jurek nie zostanie prezydentem RP.
Marek Jurek: – Wybory niosą niespodzianki. Ktoś, kto kandyduje, powinien być gotowy na wygraną. Ja nie wiem, kto zostanie prezydentem. Pan wie?
Domyślam się, kto nim nie zostanie na pewno.
– To, że jest dwóch faworytów, nie oznacza, że inni nie powinni kandydować.
Prawo startu ma każdy, to jasne, ale doświadczony polityk musi być realistą. Jaki więc jest cel Pańskiej kampanii?
– W wyborach ważne są trzy rzeczy. Po pierwsze reprezentować ludzi, którzy myślą podobnie. Każdy z kandydatów reprezentujących ważną grupę społeczną ma obowiązek kandydować. Uchylanie się od startu w wyborach byłoby pozostawieniem ludzi bez reprezentacji. Drugim celem jest poszerzenie grupy osób popierających poglądy, które się reprezentuje. Trzecim – wygrana..
Czego się Pan spodziewa po 20 czerwca?
– Spodziewam się, że będzie II tura wyborów. Nawet Grzegorz Schetyna powiedział niedawno, że będzie II tura, bo jest wielu kandydatów. W tym sensie wszyscy, którzy podjęli kampanię, blokują wybór w I turze Bronisława Komorowskiego.
Pan blokuje też ewentualną wygraną kandydata, który jest bliski Pana poglądom. Nie ma Pan poczucia, że odbiera mu głosy?
– Według sondaży, na które pan się powołuje, tylko Bronisław Komorowski może wygrać w pierwszej turze, a ja mu w tym przeszkadzam. I nie mam do nikogo pretensji, że odbiera mi głosy, bo to głosy Polaków – nie moje. Wyborcy nie są niczyją własnością. Poza tym w Polsce regularnie nie głosuje 10–15 milionów ludzi. Kandydaci powinni zająć się zachęcaniem ich do głosowania, a nie „wyrywaniem” sobie głosów nawzajem. Ja szanuję cudzy mandat.
Głosujcie na mnie, bo…?
– Kandyduję, bo żaden inny kandydat nie występuje w obronie podstawowych zasad cywilizacji chrześcijańskiej.
Jarosław Kaczyński uważa, że to on zagospodarował ten teren.
– Jeżeli mamy do czynienia z liderem, którego partia wycofała się z ustawy o zakazie pornografii, nie chciała poprzeć gwarancji zachowania świątecznego charakteru każdej niedzieli (nie sprzeciwiając się przez to przymuszaniu kobiet do pracy w hipermarketach w niedzielę), to co to oznacza? Mamy dwóch kandydatów, którzy co do modelu społecznego się zgadzają: to społeczeństwo, którego opinia chrześcijańska nie może zmieniać na lepsze. To kandydaci, którzy godzą się na to, że na każdej stacji benzynowej aż bije po oczach od pornografii. I godzą się na obniżanie poziomu ochrony życia.
Chyba raczej na zachowanie obecnego stanu?
– Na obniżanie. Mówię o tzw. sprawie Agaty i o poszerzeniu – pozaustawowym – rozumienia pojęcia „ciąża będąca wynikiem przestępstwa”. Nagle okazało się, że każde dziecko gimnazjalistki i jej chłopaka jest wynikiem przestępstwa – i można je zabić. Na takie dezinterpretacje prawa zgodziły się milcząco przed dwoma laty partie wszystkich najważniejszych kandydatów.
A zastanawiał się Pan kiedyś, jak to się dzieje, że w kraju zamieszkanym w większości przez katolików kandydat utożsamiający się w pełni z katolickimi poglądami nie ma szans na wygraną?
– Jeżeli mówimy o badaniach opinii, to w ostatnich sondażach zaufania społecznego, w których byłem notowany, zaufanie do mnie było najwyższe na prawicy, 2 proc. wyższe od Jarosława Kaczyńskiego, miałem też trzykrotnie niższy od niego poziom nieufności społecznej.
Ale to się nie przekłada na wyniki wyborcze Pana partii.
– Na to ma wpływ wiele innych czynników, na przykład finansowanie partii politycznych. Poza tym jesteśmy wolni. Równie dobrze można zapytać, dlaczego w kraju, gdzie żyją prawie sami Polacy, tak niewielu ludzi wierzyło w niepodległość jeszcze 25 lat temu. Z faktu, że kimś jesteśmy, nie wynika jeszcze, że sobie to cenimy albo że chcemy się kierować odpowiedzialnością, jaka z tego wynika. To jest brzemię wolności, ale to jest też szczęście wolności, bo dzięki temu, co robimy, życie jest nasze, autentyczne.
A może po prostu lepiej „sprzedaje się” pewna elastyczność? Być może Pan postawił za mocno wszystko na jedną kartę: albo wszystko, albo nic. To w polityce nie działa.
– W polityce nie chodzi o osobiste cele polityków. Warto zastanowić się nad skutecznością i szansami.
Właśnie o skuteczność pytam.
– W moim przekonaniu kandydaci, którzy są dziś faworyzowani, nie dają większych szans na zmierzenie się z realnymi problemami Polski, jak kryzys demograficzny, konieczność efektywnej solidarności wobec rodzin, albo samodzielna polska polityka praw człowieka w Europie. Kandyduję, bo nieobecni nie mają racji.
Pan stał się nieobecny w tzw. wielkiej polityce, występując z PiS.
– Państwo demokratyczne istnieje po to, żebyśmy mogli powoływać władzę, a nie tylko szukać takiej, pod której skrzydła można się schować. Nieobecni w wyborach nie mają racji. Dlatego musimy w nich być. Startuję jako kandydat, ale musimy być też obecni jako wyborcy, żeby pokazać znaczenie naszego głosu.
Faktem jednak jest, że kandydaci bez poparcia establishmentu nie mają szans.
– Ciągle myślimy jeszcze o władzy jako sile niezależnej od społeczeństwa. Tak działa państwo oligarchiczne. Już w XIII wieku filozofowie wiedzieli, że po tyranii narody bardzo często popadają we władzę oligarchii, bo zanika odwaga cywilna i gotowość do zaangażowania. Tymczasem jako wolni ludzie musimy budować własną reprezentację i zmieniać społeczeństwo. Jeżeli ktoś obecny stan państwa i społeczeństwa uważa za zadowalający – powinien popierać jednego z reprezentujących ten stan kandydatów. Ja kandyduję dla tych, którzy chcą zasadniczej zmiany.
Do których kandydatów jest Panu najbliżej?
– Obaj główni kandydaci wiedzą, do którego z nich jest mi bliżej…
Potwierdźmy to…
– Z Jarosławem Kaczyńskim współpracowaliśmy przez wiele lat. Nasze rozejście wyniknęło z mojego zawodu, że on w swojej polityce nie chciał w sposób aktywny wspierać zasad cywilizacji chrześcijańskiej, chociaż chciał mieć poparcie ludzi, którzy te zasady wyznają. Zawiodłem się, bo wiem, że jest człowiekiem, który te rzeczy rozumie. Natomiast Bronisław Komorowski w tej chwili reprezentuje fatalną politykę dryfu społecznego i europejskiego, którą prowadzi rząd PO. To nie Jarosław Kaczyński ma Janusza Palikota na zapleczu.
W II turze poprze Pan Jarosława Kaczyńskiego?
– Teraz walczymy o to, kto wejdzie do II tury.
Ponawiam pytanie.
– Jarosław Kaczyński uważa, że dzisiejsza polityka pod kuratelą partyjnych central jest dobra. Ja odwrotnie. W polityce potrzeba więcej przekonań i odpowiedzialności osobistej. Partie pozbawione kontroli społecznej są w stanie podejmować działania tak sprzeczne ze swoimi deklaracjami politycznymi, jak np. przyjęcie traktatu lizbońskiego. Przecież PiS i PO zrobiły to dokładnie wbrew zobowiązaniom społecznym obu tych partii. I ten model polityczny trzeba zmienić. Jestem zwolennikiem aktywnej polskiej polityki europejskiej, a zwłaszcza polityki praw człowieka. I to zawsze nas różniło. Kiedy przeforsowałem w Sejmie uchwałę o odrzuceniu przez Polskę tzw. polityki walki z homofobią w Europie (bo moralna dezaprobata homoseksualizmu nie jest żadną fobią), premier Kaczyński był temu zdecydowanie przeciwny, protestował publicznie na łamach „Gazety Polskiej” mówiąc, że nie zgadza się na pouczanie UE.
Dobrze, ale jest 4 lipca, II tura, komu udzieli Pan poparcia?
– W II turze powinniśmy na prawicy głosować razem, mimo różnic.
Nie można tak od razu 20 czerwca?
– Nie warto. Jeden z kandydatów na prawo od centrum i tak będzie w drugiej turze. Teraz mamy wybór. Wielu polityków radykalnej i liberalnej centroprawicy bardzo chętnie odwołuje się do poparcia opinii chrześcijańskiej, natomiast nie chce podejmować spraw, do których to poparcie zobowiązuje.
Źródło:"Gość Niedzielny" artykuł z numeru 20/2010 23-05-2010