Czy państwo powinno być obce temu, co święte?
Pół roku temu, na Boże Narodzenie, obiecałem od czasu do czasu wracać do zapomnianych dzieł literatury katolickiej, książek w czasach PRL wyrzuconych na margines życia kulturalnego, bo pisane były wbrew przemocy, ale również pod prąd mód i ideologii, którymi pocieszano się w czasach niewoli. Napisałem najpierw o „Krzyżowcach” Zofii Kossak, dziś o drugiej części jej krucjatowej trylogii. Zabierając się za lekturę „Króla Trędowatego”, najlepiej od razu (książka jest znacznie krótsza od dwóch pozostałych części cyklu) poszukać w wypożyczalni filmu Ridleya Scotta „Królestwo Niebieskie”.
Oba dzieła opowiadają bowiem ten sam moment historii chrześcijaństwa w Ziemi Świętej: panowanie trędowatego króla jerozolimskiego Baldwina IV (1174–85). Oba łączy jeszcze malowniczość, opis bitwy pod Montgisard należy do najlepszych w literaturze, scena bitwy pod Hattin – do najlepszych w historii kina. Na tym jednak kończą się podobieństwa książki i filmu. Drugi tom krzyżowej trylogii Zofii Kossak to pochwała obowiązku i odpowiedzialności, surowych i wzniosłych, odziedziczonych bezpośrednio po Rzymie zasad cywilizacji chrześcijańskiej. Film Ridleya Scotta zaś to pochwała wyboru osobistego szczęścia i tego, co prywatne, nawet kosztem publicznego obowiązku. Dla Zofii Kossak miłość królewny Sybilli do Wita z Luzynianu to „groźna, bezmyślna siła mogąca zniszczyć państwo i zaprzepaścić Grób Święty”. Tak zresztą zapamiętała Sybillę tradycja Zachodu. Ridley Scott rewiduje tę pamięć. Zestawienie tych dwóch opowieści dobrze pokazuje drogę, którą przeszła kultura Zachodu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat.
W książce Zofii Kossak prawnuki wyzwolicieli Jeruzalem muszą odpowiedzieć sobie na pytanie o powołanie Królestwa krzyżowców. Czy sens jego istnienia zawiera się w nieustającej walce z niewiernymi – czy może jedynym uzasadnieniem tej walki jest życie (nie tylko przyrodzone) chronione przez Królestwo? Nieprzejednani często – jak templariusze – traktowali wojnę jako okazję do utrwalenia swych politycznych wpływów. Wrogów potrzebowali do tego stopnia, że gdy było trzeba – potajemnie się z nimi porozumiewali. Ale Królestwo, nie mając racji istnienia w wojnie, nie miało jej również samo w sobie. Tłumaczy to w powieści arcybiskup Wilhelm z Tyru: „Świętość nie powinna być własnością niczyją. Ze świętości nikt nie może sobie rościć tytułu do sławy (…) Kto czyni ze świętości źródło doczesnej potęgi, buduje mur pomiędzy sobą a nią”.
Czy zatem państwo powinno być obce temu, co święte? Przeciwnie – państwo znajduje swe ostateczne uzasadnienie w ochronie rzeczywistości, która otrzymała Osiem Błogosławieństw. Mówi o tym Rajmund III, hrabia Trypolisu, reprezentujący w książce partię realistyczną, traktującą wojnę jako ostateczną konieczność: „strzeżemy Grobu Świętego, że przepędziliśmy poganów, że pielgrzymi mogą schodzić się modlić bezpiecznie, to już dostateczna zasługa i honor”. A zatem dźwigamy „odpowiedzialność nie tylko za samych siebie, ale za całe królestwo, za pobudowane kościoły, które poszłyby na pohańbienie, za życie chrześcijańskie, co się tu tak pięknie i bogato rozwinęło, za ludność z dala niejednokrotnie przybyłą, która ufa, że jej przy nas nic nie grozi”.
Książka „Król Trędowaty” jest więc przede wszystkim pochwałą państwa, bo dzięki dobremu państwu trwa pokój i ład moralny, który pomaga ludziom żyć lepiej. Państwo chroni ludzką wspólnotę rozkładaną nieustannie przez egoizm – jak zbroja pod Montgisard niosła ducha i spajała rozpadające się od trądu ciało króla Baldwina IV. Ale by państwo mogło chronić ład – musi istnieć. Jego istnienie zaś, niezależnie od zmieniających się form politycznych, nigdy nie jest powierzone w jednakowym stopniu wszystkim. Dlatego Król Trędowaty przypomina o tym swojej siostrze: „Chciałbym, abyś choć na chwilę zrozumiała, że tak samo jak na mnie, ciąży na tobie odpowiedzialność za przyszłość państwa…
I że to nie jest lekka rzecz… I że trzeba dla niej wiele poświęcić…”. Z tego zwykłego obowiązku, nieszukającego chwały, chroniącego żyjące w ciszy pokój i dobroć, rodzą się w historii momenty chwały – jak bitwa pod Montgisard, najpiękniejsze może (bo niemal duchowe) zwycięstwo chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie. Zofia Kossak dała mu naprawdę godny obraz: biskup betlejemski Aubert „trzyma Święte Drzewo. Nieśmiały, łagodny staruszek patrzy dzisiaj nieulękle. Obejmuje świętość oburącz”. Trędowaty król Baldwin, właściwie jeszcze chłopiec, wpija „oczy w Święte Drzewo, które dźwigało Odkupienie świata (…) Rzuca się w przód z okrzykiem bojowym następców Godfryda: Christus vincit! Christus regnat! Christus imperat!”.
Baldwin IV modlił się, by Bóg mu pozwolił stać się Dawidem swego państwa, i jego modlitwa została wysłuchana. Czasami jednak wielkość narodów rodzi się z poświęcenia najzupełniej prywatnego. Zrozumiała to inna królewna, nasza Jadwiga – zdobyła nie tylko osobistą świętość, pomogła zdobyć dla Ewangelii miliony serc, a granice świata katolickiego rozszerzyła o setki kilometrów na północ i na wschód. Sybilla, której miłość opisuje Zofia Kossak, tego nie zrozumiała – i to był początek końca Królestwa Jerozolimskiego.
źródło: artykuł Gościa Niedzielnego z numeru 31/2010